wtorek, 9 marca 2010

Dwie płyty Piotra Barona





Najwyższa pora zakreślić horyzonty moich muzycznych zainteresowań. I tym razem nie będzie lekko, lecz zdecydowanie z drugiego bieguna. W dodatku mowa będzie nie o jednej płycie, lecz o co najmniej dwóch i pół.

Pierwszą płytę Piotra Barona (mowa tu o polskim saksofoniście, a nie o prezenterze radiowej
Trójki) mam już dobrych kilku lat. Od samego początku wyczuwałem jej kunszt i poziom, ale przez długi czas musiałem ją oswajać, bo jej słuchanie było dla mnie równie fascynujące co męczące i irytujące. Mowa o płycie „Bogurodzica” – projekcie, który Baron nagrał w 2000 roku razem z Piotrem Wojtasikiem (trąbka), Darkiem Oleszkiewiczem (kontrabas), Arturem Dutkiewiczem (fortepian) i Kazimierzem Jonkiszem (perkusja). To pierwsza płyta Barona inspirowana chorałami gregoriańskimi, motywami, które będą później powracały na jego kolejnych albumach.

Gwoli całkowitej dokładności trzeba powiedzieć, że zmagałem się tak naprawdę tylko z pierwszym, tytułowym utworem. Bogurodzica rozpoczyna się od pięknych, łagodnych dźwięków trąbki i saksofonu grających unisono doskonale znaną melodię pierwszego hymnu Polski. W tle słychać delikatny szmer perkusji (głównie talerzy) i pojedyncze akordy fortepianu. Ten prawie trzyminutowy wstęp oczarował mnie od pierwszego słyszenia. Gorzej było dalej, gdyż doskonała harmonia i prostota linii melodycznej zaczynała gubić się we freejazzowym – jak wtedy myślałem – bałaganie i chaosie. Perkusja stawała się coraz głośniejsza i coraz mniej była nastrojowym tłem, a partie saksofonu zupełnie nie przypominały dostojnego tematu lecz uciekały w szalone solówki. Przyznaję, że długo nie byłem w stanie słuchać całego utworu i w momencie gdy freejazzowy chaos stawał się zbyt nieznośny – przewijałem utwór aż do momentu, w którym na nowo pojawiał się znany temat, zamykający ten długi, dwunastominutowy utwór, podobnie dostojnie jak go rozpoczynał. Dalej było już z górki: następnych czterech utworów z płyty słuchało się już prawie jednym tchem i nie wymagały one szczególnego skupienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że są słabe. Podobnie jak w pierwszej i ostatniej części Bogurodzicy partie instrumentów dętych pięknie kładą się tu na aksamitnym tle perkusji, basu i fortepianu. Szczególnie klimatyczna jest ostatnia kompozycji na płycie: Msza VIII „De Angelis”. Utwory te nie niosą jednak już ze sobą tego wyzwania, które kryło się w pierwszej, tytułowej kompozycji.

Niezręcznie jest polecać płyty, których dostać się już nie da. Nakład „Bogurodzicy” jest już od dawna wyczerpany i nie widziałem jej nawet na Allegro. Sam też nie dysponuję oryginałem a jedynie przegrywaną kopią. Tym jednak, których zainteresowało moje „zmaganie się” z freejazzowymi interpretacjami gregoriańskich chorałów, polecam gorąco kolejną płytę Barona.

„Salve Regina” (2007) jest w pewnym sensie podobna do tytułowego utworu z „Bogurodzicy”, który nim mnie oczarował, najpierw przysporzył mi sporo trudu. I tu za pierwszym razem jest ciężko. Ba, przy „Salve Regina” „Bogurodzica” wydaje się wręcz easy listeningiem. Proporcja dostojnych, harmonijnych motywów do freejazzowych, pogmatwanych odjazdów jest zupełnie inna niż na poprzedniej płycie, gdzie można było jeszcze sobie pozwolić na bezkarne przewijanie fragmentów i dalej mieć względną przyjemność ze słuchania utworu. „Salve Regina” już na takie oszustwa nie pozwala. W dużej mierze dzieje się to za sprawą zaangażowania do projektu awangardowego trębacza Ismaela Wadady Leo Smitha, który swoją nieokiełznaną improwizacją bardzo szybko burzy majestatyczny porządek. W dodatku zredukowanie składu do kwartetu (na „Salve Regina” nie usłyszymy fortepianu) sprawia, że muzyka jest bardziej surowa. Tym nie mniej „Salve Regina” to prawdziwa muzyczna przygoda, a wręcz pojedynek, w którym na początku łatwo jest polec. Utwory są długie, prawie każdy trwa ponad dziesięć minut, z czego większość to dzika, daleko posunięta improwizacja. Gdy jednak dotrwasz do końca i usłyszysz wyłaniający się z (pozornego!) chaosu majestatyczny temat, czujesz się dumny. Przetrwałeś! Taki sukces pobudza do kolejnych prób, chce się ponownie zmierzyć z tymi dźwiękami. Każdy kolejny powrót staje się coraz łatwiejszy, a satysfakcja z odsłuchania utworu nie maleje. Aż wreszcie któregoś razu do tego stopnia zatopisz się w tym „bałaganie” dźwięków, że wyłaniający się z niego temat Cię zaskoczy i odkryjesz w nim oczyszczającą harmonię.

Nie bez powodu piszę o tej płycie właśnie teraz. Muzyka Barona to silnie, z ducha wielkopostne, transcendentne przeżycie. Na płycie, oprócz trzech różnych wersji antyfon Salve Regina, znajdują się utwory Krzyżu Święty i Ja jestem zmartwychwstanie oparte na tradycyjnych wielkopostnych pieśniach kościelnych. Czuć w nich wyraźnie inspiracje spirytualistycznymi kompozycjami Coltrana, dla którego muzyka była również formą modlitwy, rozmowy z Bogiem. Sądzę, że warto zmierzyć się z tymi albumami właśnie teraz.


Pisałem na początku, że mowa będzie o dwóch i pół płyty. Stąd to krótkie i niestety gorzkie post scriptum. Kiedy zobaczyłem niedawno, że Piotr Baron wydał nową płytę byłem pełen nadziei. Gdy zobaczyłem, że wśród wykonawców figuruje Mietek Szcześniak na wokalu byłem zdziwiony i odrobinę zaniepokojony. Gdy odsłuchałem kilku utworów na myspace było mi już tylko przykro...